Translate

Okolice i tajemnice...

Kolejne dni minęły na ciągłym urządzaniu domu, zawsze czegoś brakowało a to półki, a to wieszaka, patelni, gwoździa czy serwety. Kupiłem też impregnaty do drzewa i pomalowałem wszystkie elementy które były narażone na deszcz Z kuchtą doszedłem do porozumienia. W przeciągu miesiąca mieliśmy załatwić wszystkie formalności związane z zabezpieczeniem ewentualnych moich roszczeń. Umówiliśmy się, że pieniądze wpłacę mu w trzech transzach, wyglądał na zadowolonego, miałem tez nadzieję, że dochowa tajemnicy. Powoli mój dom stawał się naprawdę mój i nabierał kolorów życia. Początkowy strach powodowany myślą o nudzie w jaką się wbijam w tej głuszy uległ zatarciu. W domu zawsze było coś do zrobienia, umysł zawsze był zaprzątnięty jakąś myślą, jakimś nowym pomysłem. Kiedy tylko coś wymyśliłem, a najczęściej zdarzało się to wieczorami, nie mogłem się doczekać rana aby dokonać zakupów i rozpocząć kolejne dzieło by później delektować się efektem. Były to bardzo drobne  i patrząc z perspektywy postrzegania miejskiej szybkości życia i fabrycznych produktów proste i ułomne efekty ale miałem wrażenie, że sprawiają zdecydowanie więcej przyjemności.  Dogadałem się tez z leśniczym i zacząłem budować proste ogrodzenie. Te prace szły mozolnie, podzieliłem je sobie na dzienne etapy. Nie spieszyłem się, ostatecznie miałem tu spędzić swoja wieczność. Dzisiaj była sobota, dałem sobie wolne od wszelkich prac. Postanowiłem zwiedzić okolicę zapoznać się z nią powiedzieć dzień dobry wszystkiemu co dookoła. Wyjechałem samochodem na asfalt. W radiu leciała jakaś audycja o e-czytnikach. Jakiś człowiek przekonywał, że to świetny sposób na czytanie książek tak zwanych e-booków. Pomysł dobry - pomyślałem - gdyby nie te ceny. Asfalt wił się to pod górę to w dół. Kręta droga która zwykle przeszkadza, dzisiaj była strawą dla oczu i wietrzyła umysł, ukazując niczym w kinie, wyłaniające się co chwila z za zakrętu, nowe barwne sceny. Łąki w dole, pola w górze, lasy, wszytko poprzedzielane od czasu do czasu nitkami strumyków czy rzeczek. Mężczyzna w radiu właśnie tłumaczył dziennikarzowi dlaczego elektroniczna książka kosztuje praktycznie tyle samo co papierowa. Wprawdzie pomijamy skład, druk i papier ale musimy przeprowadzić digitalizację książki, co  też  jest drogie.  Z  prawej strony  mijałem  spory
Dwór Franciszka von Gerlach
strony mijałem spory budynek, zwolniłem, musiał to być dwór o którym czytałem w internecie. Wybudował go Franciszek von Gerlach. Podobno cały majątek był kiedyś własnością Milczewskich, Loytzów i Gerlachów. Zatrzymałem się, zrobiłem zdjęcie. Nie wyglądał dzisiaj na coś nadzwyczajnego, a jednak duch Geralchów musiał tam w środku być. Ruszyłem powoli dalej. Audycja właśnie się skończyła i poleciała jakaś muzyka. Zastanawiałem się ile osób uwierzyło w te bzdury o kosztach digitalizacji książek, które wydawnictwa otrzymują od autorów przecie w "wordzie". Wiadomość poszła w eter w 40 milionowym kraju. Ile osób zda sobie sprawę z fałszu ? Ile będzie miało czas aby się nad tym zastanowić. Samochód wznosił się w górę po prawej stronie zobaczyłem odnogę drogi która szła dwoma zakrętami ostro w górę, nie wiele się zastanawiając skręciłem. Po kilometrze asfalt się skończył, ustąpił  zwykłej, piaszczystej, mocno wyboistej drodze. Po stu metrach, po lewej ujrzałem jelenia. Mijałem go powoli, a on stał na łące pilnie obserwując mechanicznego intruza. Gdzieś w oddali zobaczyłem małą chatę, była skromna, biednie postawiona ale bajkowa, z małym zadaszonym podestem,  jak w domach z miasteczka na dzikim zachodzie, nawet fotel bujany stał. Na ścianie wisiało koło od wozu, pomalowane na czarno, a dookoła pełno kwiatów.  Pofałdowany teren i bogata naturalna roślinność podkreślała jego urok. Chatka była niewielka, mogła mieć ze dwie izby ale to jaką energią promieniała, tu w lesie, samotnie, sprawiało niemożliwym myśl, iż ktoś tu jest nieszczęśliwy z powodu braku e-czytnika czy jakiejkolwiek innej cywilizacyjnej nowinki. Jakiś kilometr dwa dalej zauważyłem, że po prawej stronie drogi pojawiły się kwiaty - czerwone astry. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że były one posadzone ludzką ręką. Ciągnęły się wzdłuż drogi, gdzieś po horyzont, pachnącym aksamitnym sznurkiem. Były posadzone gęsto i podsypane ciemniejszą żyźniejszą ziemią. Nigdy nie spodziewałbym się takiego widoku tutaj. Widziałem w tym kraju wiele wsi jednak jeszcze nie widziałem kwiatów sadzonych wzdłuż drogi w środku łąk i lasów. Uśmiechnąłem się, co może zastąpić tak proste przeżycie jak kwiaty ogrodowe na wolności. Nie w klatce z płotu czy siatki śledzone bacznym okiem nadzorcy, a bratające się z trawą mchem i szyszką, zerkające w oczy sarnom czy zającom. Po kilkuset metrach, wyboistej ale kwiatowej drogi, jak poinformował mnie drewniany drogowskaz, wjechałem do wsi. Zatrzymałem się ma krzyżówce. Dziwna to była wieś, żadnej drogi asfaltowej i kilka domków. Jakiś maleńki przysiółek - pomyślałem. Skręciłem w lewo i po kilkunastu metrach zauważyłem karczmę, byłem zaskoczony, karczma w środku lasu ? Dla kilku domostw ?  Na turystę raczej liczyć tu nie można, zresztą kto by tu dojechał, dajmy na to zimą, po tych polnych drogach ? Za płotem piękna skalna zieleń, tuje, oczko wodne, pomiędzy tym, stare, drewniane narzędzia rolnicze. I tu za karczmą w zasadzie kończyły się zabudowania, zawróciłem, przy okazji  zerwałem jabłko z  dzikiej jabłoni, było twarde niczym kalarepa, aż strzeliło jak  ugryzłem.  Z drugiej strony  maleńkiej  wsi  zobaczyłem  budynek którym była szkoła  otoczona,
 Z lewej kamienna postać
kołowrotek w oknie
Stary mur szkoły
resztkami muru szachulcowego. Przy bramie na murze znajdował się kamienny posąg z uniesioną szablą w dłoni. W oknach szkoły stały drewniane kołowrotki i inne narzędzia których nazw nawet nie znam. Zatrzymałem samochód, wysiałem i poszedłem dookoła szkoły, na jej podwórku znajdowało się naturalne oczko wodne dalej boisko zrobione na łące, a jeszcze dalej kamienny kopiec na którego czubku stała jakaś kamienna niewielka figura. Odnosiłem wrażenie, że cała wieś, jeśli te kilka domków w ogóle można nazwać wsią, była z jakiejś zupełnie innej bajki. Nie widziałem w niej ani jednego człowieka za to pełno kamieni. Poukładane z nich były mniejsze lub większe kopczyki. Na ściętych pniach drzew znajdowały się  nie wiadomo do czego
Trzy piramidki z kamieni
służące, szerokie i głębokie nacięcia. Dziwne miejsce. Wsiadłem w samochód i pojechałem dalej. Kiedy zaczął się las, przy drodze pojawiły się ponownie kamienie. Były skryte pomiędzy trawami, bądź stojąc na pniach drzew zlewały się z bujną zielenią lasu. Czasami były z nich ułożone maleńkie kręgi. Co to wszystko ma wspólnego z życiem ? A może odwrotnie, może należało by zadać  takie pytanie patrząc na betonowe miasta. Pojechałem  dalej
Nacięcia na pniakach
pozostawiając za sobą Głodnicę bo tak się nazywał ów zakątek. Jechałem polnymi drogami, co jakiś czas zatrzymywałem się i zbierałem kamienie. Widać, jak się tu mieszka, tak trzeba.Kręciłem się po duktach leśnych jeszcze jakieś dwie godziny. Samochód pokrył się cienką słomianą warstewka suchego pyłu, otwarte okna sprawiły, że przedostawał się też do środka. Patrzyłem na zakurzona deskę rozdzielczą i zastanawiałem się; ludzie, od kiedy klimatyzacja stała się powszechna, bojąc się nagrzanego powietrza, kurzu i dźwięków poruszają się jak puszce. Patrząc na miasta można to zrozumieć jednak już po za nimi zrozumieć takiego zachowania nie idzie. Śmialiśmy się z Michaela Jacksona i jego namiotu tlenowego, a sami zaczynamy je sobie tworzyć i nawet nie dostrzegamy, że zaczynamy w nich żyć. Czy człowiek nie zaprzecza w ten sposób stwórcy, nie podważa jego idealności skoro odcina się od wszystkiego co stworzył ? A jeśli tak, to czy nie wskazuje przez to, że sam stworzyłby świat lepiej od niego ?  W kolejnej wiosce, a właściwie jakiś kilometr za nią,  w lesie,natrafiłem na zagrodę. Na jej terenie,jak głosił szyld na murze, znajdowały się stawy rybne.Gospodarz który okazał się starszym bardzo niskim i bardzo szczupłym, mężczyzną, później się
Kamienne kopczyki
Ogrody w Głodnicy
dowiedziałem, że był kiedyś znanym dżokejem, bez problemu odłowił cztery ładne sztuki pstrąga i rzucił na wagę. Zapłaciłem niewiele trzydzieści dwa złote. Wychodząc na drogę poczułem się jak myśliwy który wraz ze świtem zapuścił się na nowy teren łowisk, przebadał je i na koniec upolował zwierzynę przedniej jakości. Mogłem wracać do domu. W strzepczu zatrzymałem się jeszcze przy sklepie aby kupić przyprawy do ryb, pęczek pietruszki i koperku. Kiedy wyszedłem ze sklepu zauważyłem nisko lecącego ptaka. Zatrzymałem się. Czarna kula zbliżał się do mnie, przez chwile miałem wrażenie, że mnie nie widzi. Wyhamował jednak skrzydłami i wylądował obok samochodu. Podskoczył dwa razy na swoich łapkach, przekręcił łepek i patrzył na mnie. Mierzyliśmy się przez chwilę. Chciałem już ruszyć ale on był pierwszy podskakując i drepcząc na przemian zbliżył się do mnie. Ze zdziwieniem patrzyłem, że zbliża się łamiąc wszelkie ptasie zasady. Kiedy dzielił nas może metr zatrzymał się na chwile i znowu spojrzał na mnie jakby oceniając moją reakcję. Po chwili, już po woli, podszedł do mnie i stanął przy nodze. Spojrzał na mnie jeszcze raz a potem dziobnął mojego buta. - Ej co ty robisz ! Zawołałem. spojrzał na mnie przekręcił głowę na bok, zastygł, a potem postawił łapę na moim bucie i zaczął dziobać. Zupełne z bity z tropu nie wiedziałem jak się zachować.
- Zwariowałeś ?

Tym razem już mnie nie słuchał, był całkowicie pochłonięty stukaniem i dewastowaniem mojego buta. Dobrze, że założyłem stare, do chodzenia po lesie – pomyślałem. Jedyne co mi przychodziło do głowy to dąć mu coś do jedzenia ale nie miałem nic takiego. Ruszyłem się, odskoczył. Wszedłem ponownie do sklepu kupiłem bułkę. Kiedy wyszedłem stał nadal tam gdzie go pozostawiłem. Podszedłem, patrzył na mnie bardziej z ciekawością niż ze strachem. Przykucnąłem i rozkruszyłem bułkę. Obserwował co robię, zbliżył się jeszcze bardziej, mogłem swobodnie go dotknąć jednak czułem, że nie powinienem tego robić, że coś bym popsuł choć zupełnie nie wiedziałem co. Dziobnął bułkę którą trzymałem w ręku, oddarłem spory kawałek i podsunąłem mu. Chwycił, odszedł kilka kroczków, popatrzył na mnie jeszcze raz i odleciał. Co to miało znaczyć nie wiem, wiedziałem tylko jedno osiadłem we właściwym miejscu. Wieczorem nazbierałem drzewa i rozpaliłem ognisko. Wcześniej przygotowałem pstrąga, do środka napchałem pociętej drobno natki pietruszki i pocięty koperek, trochę masła i kilka plasterków pomidora. Pozostałe ryby też oczyściłem i schowałem do pojemnika, aby zachowały świeżość otuliłem je dokładnie dużą ilością pokrzyw które nazrywałem za domem. Wziąłem pstrąga flaszkę wódki kieliszek i tak zaopatrzony wyszedłem przed dom. Płomienie obejmowały polana, przyjemne ciepło dotykało ciała. Cienie krążyły po ścianie lasu. Usiadłem po turecku, dorzuciłem dwa polana spojrzałem w ogień. W ognisku najprzyjemniejsze jest chyba patrzenie, jest w tym coś hipnotycznego, coś czego nie rozumiem. działa u człowieka jest inaczej, człowiek wyłącza się, zastyga i nawet jego myśli się zatrzymują, są gdzieś tam, w środku ognia i wcale się nie parzą. Gorące powietrze je unosi, wiatr gdzieś rozwiewa i dobrze nam z tym. Nalałem kieliszek i natychmiast wypiłem. Ułożyłem pstrąga na prowizorycznych rusztach opartych o wbite w ziemię kije. Wyjąłem papierosa. W dzień nigdy nie paliłem, takie całodzienne wkładanie do ust papierosa za papierosem nie miało dla mnie sensu. Miły metaliczny dźwięk zippo i pojawił się żar, zaciągnąłem się. Mało tego, pozbawiało mnie intymnej przyjemności świadomego połączenia myśli z dymem. Było coś w tym dekadenckiego, kiedy ten miękki narkotyk dostawał się do głowy. Odwróciłem rybę i nalałem kolejny kieliszek i znowu wypiłem. Spojrzałem na butelkę. Ile ja już tej wódki w życiu wypiłem ? Nazbierałoby się tego spore bajoro. Pierwsze prawdziwe pijaństwo, pierwszy chrzest, moment w którym porzuciłem siebie i dałem się wciągnąć w tą grę, miało miejsce w Monte Carlo. Zjechałem do miasta z gór, od strony Pizzy, zresztą nie było innej drogi. Słońce
Hotel De Paris
prażyło, a betonowe miasto na skałach jawiło mi się niczym boski olimp. Miałem rezerwację w hotelu "De Paris" Pierwszy raz jechałem do bajkowej krainy, jednak nie czułem tremy, przecież tego pragnąłem, tak chciałem żyć. Wprawdzie dzisiaj wiem, że apartament EXPERIENCE nie należał do najdroższych ale wtedy kwota 2.365 EUR za dobę wydawała mi się astronomiczna, a jednocześnie piękna - blask ekskluzywnego świata skutecznie przysłaniał moją moralność. W hotelu nie czułem się już tak pewnie, rzęsiście oświetlony hol i obowiązkowe powitanie w pokoju przez obsługę, postawił mnie przed publicznością jak młodego aktora na scenie. Trzeba było zagrać tę rolę, a gra toczyła się o nie byle jaką stawkę.Kiedy w pokoju zostałem sam zerknąłem na informator. Jak z niego wynikało miałem darmowy wstęp do kasyna Monte Carlo, darmowe
Hotel De Paris
tokeny na grę, darmowe lotnisko i transfer, wszystkie środki transportu jakimi dysponuje hotel oraz jeden otwarty rachunek na wydatki jakie poczynię na terenie Monaco. Co można powiedzieć o Monaco ? Jedno, to europejskie Las Vegas. Sklepy Diora, Ives Saint Lorena, czy Cartiera nie miały takiego wymiaru nigdzie indziej. Księstwem rządził potomek córki Napoleona Rainier Grimaldi, wdowiec po śmierci Grace Kelly która zginęła w wypadku samochodowym na przedmieściach miasta. Na jej pogrzebie była księżna Diana która sama podzieliła jej los piętnaście lat później. Ciekawe ile było prawdy w tym, że Grace Kelly,aktorka znana z choćby z "M jak morderstwo" Hitchcocka, zginęła z powodu 10 mln dolarów które przekazała pewnej sekcie. Moja ryba już doszła, na zewnątrz pojawiła się obiecująca chrupiąca skórka. Wódka zaostrzyła apetyt, jadłem więc ze smakiem i mogłem dać głowę, że pstrąg był smaczniejszy niż hotelowej restauracji. Sam Gordon Ramsay nie upiekł by jej lepiej. Kiedy skończyłem czułem się błogo, zapaliłem znowu papierosa i nalałem kieliszek wódki. Wróciłem myślami do
W trójkę obok kasyna
przeszłości. Mój pobyt w Monte Carlo trwał tydzień. Tydzień zabawy, jedzenia i picia dzień w dzień najlepszych alkoholi, w towarzystwie Massino Morettiego, człowieka który wszędzie był tutejszy i posiadał klucze do wszystkich drzwi. Potrafił załatwić spotkanie z każdym, śmiano się, że nie wychodzi mu tylko z umarłymi. Wszystkie zaplanowane spotkania odbywały się szybko i sprawnie. Zauważyłem przy tym ze alkohol dodawał mi pewności siebie. Umiejętnie rozkładając dawki mogłem dużo wypić nie tracąc kontroli, to była cenna cecha i zdawałem sobie sprawę z jej siły. Z dnia na dzień co raz bardziej podobał mi się biznes. W zasadzie w każdej chwili mogłem powiedzieć, ze jestem na wakacjach jak i to, że jestem w pracy. W trakcie niby towarzyskich spotkań zapadały decyzje o czyimś być albo nie być. Przychodziło to tak lekko, że wprawiało mnie to w zdumienie ale jednocześnie towarzyszyło temu pozytywne podniecenie. Szybko zacząłem się orientować w układach i hierarchiach. Ci którzy mieli naprawdę pieniądze nie mieszkali w hotelach tylko w swoich apartamentach. Choć byli i tacy Jak Ives Saint Laurent który wielbił swoją posiadłość w Marrakeszu i Monte Carlo było dla niego niczym. Wychowanek Diora poczciwy staruszek będąc homoseksualistą nawet nie miał komu przekazać swojej potęgi. Sprzedał markę firmie „Sanofi” którą później odkupił Gucci. Ognisko przygasało wstałem i przyniosłem trochę drzewa z pod tarasu. Wypiłem kolejny kieliszek wódki i zapaliłem kolejnego papierosa. Monte Carlo miało i swoje ciemne strony. Wspominały o śmierci bankiera Roberto Calvi który popełnił samobójstwo wieszając się na przęsłach mostu „Czarnych Braci” (Blackfriars Bridge) nad Tamizą i zapowiadały śmierć kolejnego – Eduardo Safra. Były poziomy władzy do których policja nie miała dostępu.

 1. Roberto Calvi został zamordowany w 1982 roku. Na ręku miał zegarek Patek, w kieszeni kilkanaście tysięcy dolarów. W kieszeniach miał też cegły – nogi zanurzone w wodzie. Znak czarnych braci – Masonów. Calvi był protegowanym Michele Sindona – przedstawiciela Cosa Nostra w Mediolanie.

 2. Eduardo Safra został zamordowany po moim wyjeździe, w Monte Carlo w roku 1999 – spłonał w swoim apartamencie.

Tajemnicze kamienie
Małe kręgi kamienne

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz